Miłość bez granic

Witraże w kościele anglikańskim.
Każda chwila wydawała się cenna, gdy piliśmy ze studni dobra, którą tam znaleźliśmy. (Zdjęcie zrobione przez Cristiana Bortesa))

Miłość bez granic opowiada o trzydniowej wizycie Ajahna Candasiri i siostry Medhanandi, dwóch buddyjskich mniszek therawadin z klasztoru Amaravati w Anglii, u Sióstr Miłości Boga, jednego z niewielu anglikańskich zakonów kontemplacyjnych, w Fairacres, klasztorze Wcielenia, na obrzeżach Oksfordu. Pierwotnie opublikowany w Biuletyn Leśnej Sanghi, jest reprodukowany tutaj za zgodą Ajahna Candasiri.

Kilka lat temu siostra Rosemary z Zakonu Sióstr Miłości Boga przyjechała spędzić dwa miesiące w buddyjskim klasztorze Amaravati, aby rozwijać swoje zainteresowanie medytacja, stymulowane czytaniem nauk naszego opat, Ajahn Sumedho. Po odkryciu, oprócz głębokiego poczucia duchowej przyjaźni, że byliśmy razem w szkole prawie 30 lat temu, utrzymywaliśmy kontakt. Byłem zachwycony, gdy nadarzyła się okazja, aby ją odwiedzić.

Od chwili, gdy siostra Medhanandi, która jest również zakonnicą z klasztoru Amaravati, i ja wysiedliśmy z autobusu w Oksfordzie i spotkaliśmy się z siostrą Rosemary, czuliśmy się swobodnie. Gdy trzy postacie w brązowych szatach rozmawiały z ożywieniem, gdy szliśmy ulicami, wzbudziliśmy pewne zainteresowanie: jej wyszukane nakrycie głowy i złoty krucyfiks, nasze ogolone głowy i wszyscy w sandałach. Udaliśmy się do klasztoru, który znajduje się przy cichej podmiejskiej drodze. Składa się z kilku budynków zbudowanych na przestrzeni około stu lat i znajduje się na pięciu akrach zamkniętych ogrodów, w których uprawiane są owoce i warzywa, a ogrody formalne łączą się z mniej uprawianymi obszarami.

Gdy weszliśmy w chłodną ciszę klauzury, nasze głosy naturalnie opadły do ​​szeptu, a następnie do ciszy zgodnie z regułą wyznawaną przez społeczność. To proste zachowanie wprowadza aurę spokojnego zebrania, gdy siostry poruszają się po krużgankach. Większość komunikacji odbywa się za pomocą notatek — każda siostra ma klip do notatek w głównym korytarzu — lub za pomocą gestów. Podczas spotkania z przełożoną, Matką Anną, zauważyłam, że wszyscy czuliśmy lekką niezręczność w znalezieniu odpowiednich gestów szacunku i pozdrowienia, ale wiedzieliśmy, że jesteśmy mile widziani.

Naszą intencją było jak najbardziej wtopić się w codzienne życie wspólnoty. Jednak Siostra Rosemary, chociaż docenia naszą intencję bycia tak dyskretną, jak to tylko możliwe, miała inne pomysły. Zdziwiłem się, widząc w planie dnia starannie przygotowanego dla nas w naszych celach „rano puja” i „wieczór puja”, a także dyskusja grupowa i medytacja warsztaty w sobotnie popołudnie. Miały się one odbyć w kapitulnym domu, który został dla nas zarezerwowany na czas naszego pobytu. Chodziliśmy do ich oficjum w kaplicy, w tym do Oficjum Nocnego od 2 do 3 nad ranem i pomagaliśmy w prostych obowiązkach domowych – zmywaniu, szyciu firan i zajmowaniu się refektarzem. W odpowiednich porach iw odpowiednich miejscach też sporo rozmawialiśmy. Więc nasze dni były dobrze wypełnione, a jednak jakoś było poczucie przestronności. Każda chwila wydawała się cenna, gdy piliśmy ze studni dobra, którą tam znaleźliśmy.

Kiedy weszliśmy do kaplicy, naturalne było ukłonienie się – głęboki ukłon od pasa – i usiedliśmy między profeskami. Dla niektórych z nich musiało się wydawać bardzo dziwne, że jesteśmy tam i w takim stopniu włączeni. Z naszej strony czuliśmy się głęboko poruszeni. Patrzyłam na twarze sióstr siedzących naprzeciwko nas, wiele z nich się starzeje, niektóre bardzo stare. Z jednych można było wyczuć walkę życia, z innych zdawała się emanować blask — piękno tego, kto jest cały i pogodzony z egzystencją. Do każdego czułem głęboki szacunek i wdzięczność.

Jedliśmy razem ze wspólnotą i innymi gośćmi płci żeńskiej i męskiej przy długich drewnianych stołach w refektarzu. Posiłkowi południowemu, spożywanemu z jednej drewnianej miski, towarzyszyło każdego dnia czytanie o aspektach życia duchowego. Podczas naszego pobytu tematem przewodnim był celibat we wspólnocie zakonnej oraz integracja aktywnych i kontemplacyjnych aspektów naszego życia. Wydawało się to uderzająco trafne.

Siostry, obawiając się, że może nas to nie zainteresować, wahały się, czy zaprosić nas na praktykę chóralną. Co tydzień osoba starsza mnich z pobliskich wizyt z innego Zakonu, „aby spróbować nauczyć nas śpiewać”, jak wyjaśniła jedna z sióstr. Ale rozkoszą było doświadczać ich interakcji z nim i słyszeć, jak ich Alleluja na Wielkanoc wznoszą się do najwyższych niebios. Czuło się, że są po prostu braćmi i siostrami w świętym życiu. Natomiast pierwszego ranka naszej wizyty zauważyliśmy natychmiastowe poczucie polaryzacji, które pojawiło się wraz z wejściem kapłan do nabożeństwa komunijnego. Do tego czasu wszyscy byliśmy po prostu ludźmi religijnymi. Nagle w stosunku do niego staliśmy się „kobietami”.

Każdego ranka i wieczoru spotykaliśmy się w Domu Kapituły z tymi ze wspólnoty, którzy chcieli uczestniczyć w naszym puja i medytacja. Chociaż siostry nie przechodzą szkolenia formalnego medytacja, gdy siedzieliśmy razem, jakość ciszy i uwagi była dość niezwykła. Wyczuwało się, że ta przytomność umysłu była wynikiem lat cichej modlitwy i odmawiania oficjum — surowej i imponującej praktyki.

Nasze dyskusje były ożywione. Chociaż przez większość czasu zachowują ciszę, dwa lub trzy razy w tygodniu okresy rekreacyjne zachęcają do dyskusji i pobudzają żywe zainteresowanie i refleksję na temat wielu aspektów życia. Byli bardzo zainteresowani buddyjskim podejściem do pracy z umysłem. Było dla nich objawieniem, że znaczące zmiany w umyśle i stanach mentalnych mogą nastąpić po prostu poprzez cierpliwe znoszenie ich. Nie było potrzeby walczyć, czuć się winnym lub obciążonym negatywnością, wątpić lub zamieszanie, które dotyka nas wszystkich. Interesujące dla nich były również praktyki chodzenia medytacja i po prostu świadomego siedzenia jako sposobów na dostrojenie się do fizyczności ciało.

Rozmawialiśmy razem o wielu rzeczach, mając świadomość, że to, co dzieliliśmy, było znacznie większe niż nasze różnice. Było jasne, że możemy uczyć się od siebie nawzajem i wspierać się nawzajem, nie narażając w żaden sposób naszego zaangażowania w nasze tradycje. Wzruszające było również uświadomienie sobie, że doświadczyliśmy tych samych osobistych wątpliwości i poczucia nieadekwatności i że każdy z nich czuł się silniejszy lub bardziej imponujący. Wyczuwałem kruchość i subtelność wyrzeczonego życia, wymagającego oddania osobistej władzy i kontroli; potrzeba całkowitego oddania się i, jak ujęła to jedna z sióstr, po prostu „zaufać procesowi”.

Spotkałem się z siostrą Helen Mary, która ma teraz osiemdziesiąt cztery lata. Żyjąc samotnie przez dwadzieścia pięć lat na Bardsey Island, wygląda na osobę dobrze zdartą przez żywioły natury. Znowu poczułem nieśmiałość, wahanie: pokłonić się, uścisnąć dłoń, czy co? Ale wydawało się, że to bardzo drobna sprawa! Mówiła delikatnie i cicho, ale z wielkim entuzjazmem o cudzie życia „zanurzonego w duchu”. Wiedziałem, co miała na myśli, chociaż użyłbym innych słów.

W ostatni poranek naszego pobytu spotkaliśmy się z Matką Anną. Byłem ciekaw, jak oceniła naszą wizytę i wielkie zainteresowanie Siostry Rosemary tradycją buddyjską. Powiedziała nam, że nie miała żadnych wątpliwości co do przyjęcia nas i czuła, że ​​w dzisiejszych czasach konieczne jest rozpoznanie Boga poza ograniczeniami jakiejkolwiek szczególnej konwencji religijnej. Zostało to wyraźnie przekazane, kiedy w końcu się pożegnaliśmy, gdy po kolei otoczyła każdego z nas najbardziej serdecznym uściskiem, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem! Nie było wątpić o „Miłości Boga” – czy jakkolwiek by to nazwać – którą dzieliliśmy w tamtym momencie.

Podczas ostatniego oficjum, gdy popołudniowe słońce sączyło się przez wysokie okna kaplicy, uderzyła mnie niesamowita czystość życia: jego prostota i zrzeczenie się, jego całkowite oddanie temu, co jest całkowicie dobre. Poza tym świat zewnętrzny, do którego mieliśmy wkroczyć, wydawał się przytłaczająco zdezorientowany i skomplikowany. W naszym społeczeństwie tak mało jest rzeczy, które zachęcają ludzi do rozważnego życia, a tak wiele pobudza chciwość i egoizm. Później zdałem sobie sprawę, że wielu odwiedzających doświadcza naszego buddysty klasztorny życie w podobny sposób, choć od wewnątrz często może wydawać się całkiem zwyczajne i pełne wad.

Czekając z Siostrą Rosemary na nasz autobus powrotny do Londynu, kontynuowaliśmy rozmowę medytacja i uważność. W międzyczasie przepłynął autobus, który mieliśmy złapać. O uważność! Niedługo po tym przyszedł kolejny, tym razem bardziej uważny, udało nam się to dla nas zatrzymać. Rozstaliśmy się, nasze serca pełne i głęboko wdzięczne.

Ajahna Candasiriego

Ajahn Candasiri urodził się w Szkocji w 1947 roku i wychował się jako chrześcijanin. Po studiach szkoliła się i pracowała jako terapeuta zajęciowy, głównie w zakresie chorób psychicznych. W 1977 roku zainteresowanie medytacją doprowadziło ją do spotkania z Ajahnem Sumedho, wkrótce po jego przybyciu z Tajlandii. Zainspirowana jego naukami i przykładem, rozpoczęła swój klasztorny trening w Chithurst jako jedna z pierwszych czterech Anagarików. W ramach wspólnoty monastycznej jest aktywnie zaangażowana w ewolucję treningu vinayi mniszek. Prowadziła wiele rekolekcji medytacyjnych dla świeckich, a szczególnie lubi uczyć młodych ludzi i uczestniczyć w dialogu chrześcijańsko-buddyjskim. (Zdjęcie i bio dzięki uprzejmości Klasztor buddyjski Amaravati)